Adam Piekutowski: Powoli wychodzę na prostą [WYWIAD, ZDJĘCIA]

Bartosz Michalak
Adam Piekutowski
Adam Piekutowski Bartosz Michalak
Były bramkarz między innymi mistrzowskiej Wisły Kraków i Widzewa Łódź w długiej rozmowie opowiedział nam o prowadzonej przez siebie razem z Jakubem Wierzchowskim szkółce bramkarskiej, najcięższych chwilach swojego życia, a także zdradził kulisy transferu do Stali Stalowa Wola, do którego doprowadził… były piłkarski sędzia Antoni Fijarczyk.

W 2009 roku powiedział Pan, że endoprotezę zamierza sobie wstawić dopiero za 15 lat, bo kiedy ta się zużyje to pozostanie Panu tylko… wózek inwalidzki. Jak ta sprawa wygląda teraz?
Nie ma to jak miły początek rozmowy (uśmiech). Do tej pory nie przeprowadziłem tego zabiegu. Staram się dbać o to kolano jak najlepiej. Nie mogę sobie pozwolić w wieku 40 lat na endoprotezę, bo jeśli ta ulegnie wyeksploatowaniu to faktycznie nie pozostanie mi nic innego niż wózek…

W moim kolanie po kontuzji nic nie zostało. Więzadła przednie, tylne i poboczne były zerwane, łękotka do usunięcia, podobnie jak pół rzepki. Do tego chrząstki zostały poruszone. Zostały tylko gołe kości.

Taki zabieg jest refundowany przez Narodowy Fundusz Zdrowia?
Tak, ale pod warunkiem, że poczekasz w kolejce jakieś kilkanaście lat (śmiech). Słuchaj, ja wszystkie operacje, które przeszedłem opłaciłem z własnej kieszeni. Spokojnie uzbierałoby się kilkadziesiąt tysięcy złotych. Miałem przez to coraz większe kłopoty finansowe. Ten etap jest już jednak za mną i staram się patrzeć tylko w przyszłość.

Chciałbym jednak trochę porozmawiać jeszcze o tym etapie. Feralną kontuzję lewego kolana odniósł Pan w sezonie 2005/06. Co działo się potem?
Miałem 30 lat i ogromną nadzieję, że wrócę jeszcze na boisko. Była jedna operacja, potem druga… Jak wiesz nie było mi już dane grać w piłkę. Nie byłem przygotowany na taki obrót sprawy. Sportowcy zazwyczaj planują swój koniec kariery. Zastanawiają się czy zrobić to za rok czy może później. Ja w piłkę musiałem przestać grać z dnia na dzień. To był dla mnie szok. Nagle okazało się, że z dużego grona znajomych zostało tylko kilka osób, z którymi byłem w kontakcie. Nikt już nie klepał mnie po ramieniu, bo nikomu do niczego nie byłem potrzebny.

Zarówno Wisła Kraków jak i Jagiellonia Białystok „umyły ręce” od pokrycia kosztów moich operacji i długotrwałej rehabilitacji. W Jadze prezesem był wówczas Artur Kapelko. Starałem się z nim jakoś skontaktować, ale szybko przestał odbierać telefony. Kiedyś pojawiłem się nawet na stadionie Jagi, żeby dojść z nim do jakiegoś wspólnego kompromisu, ale udawał że mnie nie widzi i szybko „zmył się” z obiektu. Nie mogłem sobie pozwolić na taką zabawę w kotka i myszkę. Mam rodzinę, na której i tak mocno odbiło się piętno mojego leczenia…

Z upływem kolejnych miesięcy coraz bardziej zaszywałem się w domu. Straciłem zaufanie do ludzi. Wpadłem w dołek, o którego szczegółach niekoniecznie chcę publicznie rozmawiać. Z kasą było coraz gorzej, dlatego zdarzyło mi się wyjechać do pracy do Anglii. Na prawdziwe otrząśnięcie potrzebowałem ponad 3 lata. To, że teraz wychodzę na prostą zawdzięczam głównie sobie i swojej wspaniałej małżonce.

Zadra została?
Na pewno. Mimo to nie jestem mściwym człowiekiem. Zawsze uważałem, że tajemnic piłkarskiej szatni nie należy ujawniać publicznie. Dlatego opowiadam ci o tym wszystkim trochę ogólnikowo. Bez konkretnych nazwisk, bez konkretnych sytuacji, jakie się zdarzyły. Dostałem kopniaka, zostałem ze swoimi problemami praktycznie sam, ale publicznie cierpiętnika z siebie nie chcę robić i obarczać kogoś winą też nie.

Wspomniał Pan o kłopotach finansowych. Na pewno nie zarabiał Pan mało w Wiśle, która w tamtym okresie co roku zdobywała Mistrzostwo Polski…

Radość Adama Piekutowskiego po bramce Macieja Żurawskiego przypieczętowującej Wiśle tytuł mistrzowski w sezonie 2002/03.

Ale nie były to też takie pieniądze, które mógłbym odłożyć sobie na całe życie. W Wiśle fajne kontrakty mieli „Franek”, „Żuraw” czy Mirek Szymkowiak. Ja do „Białej Gwiazdy” nie byłem ściągany jako gwiazda tylko solidny ligowiec, dlatego zgodziłem się na takie warunki, jakie mi podsunięto pod nos.

Kupiłem mieszkanie, żyłem na przyzwoitym poziomie. Kiedy przez 3 lata musiałem miesiąc w miesiąc wykładać prywatne pieniądze na kolejne zabiegi przestało być różowo.

Dzisiaj prowadzi Pan szkółkę bramkarską razem z Jakubem Wierzchowskim. Da się na tym zarobić?
To zależy co masz na myśli. Nie ma z tego „kokosów”, ale to nie jest najważniejsze. Razem z Kubą jesteśmy z Lublina. Chcemy coś dla tego miasta zrobić. Formalnie prowadzimy tę szkołę od sierpnia zeszłego roku. Wcześniej jednak także pracowałem trochę jako trener bramkarzy.

Uwierz mi, że satysfakcja z tej pracy jest ogromna. W klubach praca z młodymi golkiperami „kuleje”. Zazwyczaj drużyna trenuje razem, a zajęcia przeprowadza facet, który niekoniecznie musi mieć pojęcie o rzemiośle bramkarskim. Trafiają do nas też dzieci, które dopiero marzą o bramkarskich karierach. Są też dziewczęta. Oczywiście trenujemy w grupach wiekowych, bądź zupełnie indywidualnie. Jesteśmy z Kubą elastyczni, dlatego jeśli ktoś chce zupełnie indywidualny 2-3 godzinny trening, to nie ma z tym problemu.

Trenowała u nas między innymi Katarzyna Kiedrzynek, która chciała odbudować swoją formę. Szybko wróciła do żeńskiej reprezentacji Polski, a niedawno trafiła do francuskiego PSG.

Wszystko zależy jednak od mentalności i psychiki młodzieży. Świetnie spisywał się na zajęciach u mnie pewien 15-latek, który został ściągnięty do Ruchu Chorzów. Nie poradził sobie on jednak z aklimatyzacją w nowym otoczeniu i dość szybko wrócił do Lublina. Co oczywiście nie zmienia faktu, że wciąż jest to bardzo młody i zdolny chłopak.

Do GKS-u Bełchatów powędrował Damian Podleśny, a w naszych szeregach jest chłopak którym interesuje się Salzburg i Borussia Dortmund. Na więcej szczegółów przyjdzie czas. Nie chcę zapeszać, żeby potem z dużej chmury nie spadł mały deszcz.

Dzięki Prezesowi Mirkowi Żuberowi mamy do dyspozycji trzy boiska trawiaste, w tym jedno najlepsze w Lublinie. Ścisłą współpracę prowadzimy z BKS-em Lublin, Widokiem Lublin i żeńską sekcją Górnika Łęczna.

Bez szału.
Co zrobić? Smutne jest tylko to, że niektórzy chłopcy którzy są zawodnikami chociażby Wisły Puławy, Górnika Łęczna czy innych okolicznych drużyn trenują u nas i płacą za to z własnej kieszeni. Staramy się, żeby te ceny były jak najniższe, ale wiadomo, że całkowicie charytatywnie też nie możemy przyjeżdżać do szkółki. Może za niedługo nawiążemy ścisłą współpracę z klubami, które pokrywałyby choć część kosztów treningów u nas swoich podopiecznych.

TO PASJA CZYNI NAS WIELKIMI! ---> ZOBACZ STRONĘ INTERNETOWĄ SZKÓŁKI BRAMKARSKIEJ ADAMA PIEKUTOWSKIEGO I JAKUBA WIERZCHOWSKIEGO - "KEEPERTEAM"

Kilka lat temu odbył się dla Pana mecz charytatywny. Do Lublina przyjechała Wisła Kraków. Jak Pan się czuł podczas tego spotkania? Domyślam się, że nie łatwo było się Panu pogodzić z faktem, że doszło aż do tego, że koledzy zorganizowali Panu takie spotkanie…
To był głównie pomysł Maćka Stolarczyka i Radka Majdana. To oni w trzy tygodnie wszystko zorganizowali. Chciałem zagrać w tym spotkaniu, ale nie było mi to dane. Wiadomo, że wolałbym żeby ten mecz się nigdy nie odbył. No chyba, że na koniec kariery jako tak zwany mecz pożegnalny. Ale skoro życie potoczyło się tak, a nie inaczej, to nie pozostawało mi nic innego jak być wdzięcznym za taki gest.

Żałuje tylko, że miasto nie pozwoliło aby ta impreza odbyła się na stadionie Lublinianki. Rzekomo obiekt ten nie był dostosowany do takiego pojedynku. Co najmniej jakby to miały być jakieś derby (uśmiech). Chłopaki zagrali na stadionie Motoru, ale tłumów kibiców na trybunach nie było…

Grał Pan w Wiśle Kraków, która w tamtym okresie „lała” wszystkich po kolei. Z perspektywy czasu nie zaprzeczy Pan chyba, że był to dla Pana fajny okres.
Jasne. Szczególnie, że w szatni byli tacy ludzie jak Grzesiek Niciński i Olgierd Moskalewicz (uśmiech). Nawet nie próbuj namawiać mnie na jakieś zza kulisowe anegdoty. Powiem tylko tyle, że zdarzało się, że do klubu przychodziły listy albo maile od ludzi za skargami (uśmiech).

O jakiej treści?
Przykładowo: Piekutowski i Żurawski byli widziani o 23 w knajpie na rynku, a na ich stoliku stało piwo. To był początek brukowej prasy w Polsce. Zdarzało się, że ktoś czaił się na nas w krzakach. Co było czymś komicznym, bo byliśmy normalnymi gośćmi, a tu nagle jacyś paparazzi. W pewnym momencie, żeby spokojnie móc po meczu siąść na piwie jeździliśmy na Śląsk…

Przypomniało mi się teraz, że raz w takiej „sesji” wzięła nawet udział moja żona Ewa (uśmiech). Ale nie pisz o tym, bo po co? Dlaczego ludzi obchodzą takie, na dobrą sprawę, pierdoły?

Bo takowe się sprzedają. Brutalne, ale prawdziwe. Osobiście nie interesują mnie chociażby pamiętniki Bartka Waśniewskiego czy Trynkiewicza, ale innych widocznie tak.
Ale to nie można tak normalnie jak my teraz siąść sobie i spokojnie pogadać?

Można, tylko to aż tak dobrze się nie sprzeda (śmiech). Chyba, że Pan powie coś o planowanym samobójstwie, problemach z narkotykami i alkoholem, a na koniec o duchowym nawróceniu.
(śmiech)

Poczekaj chwilę, tylko odbiorę. Organizujemy obóz na wakacjach dla chłopaków i szukamy jak najbardziej korzystnych ofert. Pieniądze dzisiaj nikomu z nieba nie lecą, dlatego zależy nam na jak najtańszym ośrodku, ale który też będzie spełniał wymagane standardy.

Okres po kontuzji był Pana najcięższym w życiu?
Bardzo przeżyłem też śmierć mojej babci, której zawdzięczam dobre wychowanie. Jako nastolatek straciłem osobę, którą bardzo kochałem, która poświęcała mi najwięcej czasu i uwagi. Nie było łatwo. Na szczęście od 16 roku życia zacząłem pracować na swój rachunek.

Po tym co Pana spotkało zapisałby Pan do swojej szkółki bramkarskiej swojego syna?
Nie można generalizować problemu. Nie każdy zawodnik, który doznaje poważnej kontuzji dostaje od pracodawcy kopa! To rzadkość, która akurat spotkała mnie. Na pewno bym zapisał, ale… mam tylko córkę (uśmiech). Oliwia ma 10 lat i moim marzeniem jest, żeby wyrosła na mądrą kobietę.

Kuba Wierzchowski trenuje w szkółce swojego syna. Na razie ciężko coś więcej powiedzieć, bo chłopak ma dopiero 7 lat. Melodia przyszłości…

Jest Pan wychowankiem Lublinianki Lublin. Jak udało się Panu wypłynąć na szerokie wody?
Transfer do Stalówki patrolował… Antek Fijarczyk, który był wówczas jeszcze kierownikiem drużyny Stali. Do Stalowej Woli trafiłem jako 18-latek i grałem przez 3 lata. Niestety nie udało się wywalczyć awansu do dawnej I ligi. W jednym sezonie byliśmy bardzo tego blisko. Myślę, że gdyby nie nagła śmierć, na 4 kolejki przed końcem sezonu, Świętej Pamięci trenera Janusza Gałka to Stalówka po raz kolejny zagrałaby w I lidze. Zespół jednak kompletnie się „rozleciał” po tej tragedii i w tych ostatnich meczach graliśmy po prostu słabo…

Byliśmy zgraną grupą ludzi. Pamiętam, że zanim zacząłem wynajmować mieszkanie, mieszkałem w hotelu przy klubie z Tadziem Krawcem. Oprócz tego, że było wesoło nie brakowało poruszania poważnych kwestii. Pewnego wieczoru jako 20-latkowie zdarzało się nam zadawać pytania tego typu: Co zrobiłby każdy z nas, gdyby dowiedział się, że jutro umrze? Do dzisiaj ciężko jest mi się domyśleć, dlaczego Tadek powiedział, że jeździłby przez cały dzień… taksówką (śmiech). Może za bardzo naoglądał się „Zmienników”.

PZPN organizował kiedyś spotkania reprezentacji piłkarzy I ligi z najlepszymi II-ligowcami. Zagrałem bardzo dobre spotkanie w teoretycznie słabszej drużynie, która nieoczekiwanie wygrała 3:1 i tak zawzięli się na mnie działacze Aluminium Konin. Na skutek dobrych występów w Pucharze Polski z tym zespołem, które pokazywał Canal+ dostrzegli mnie włodarze „Białej Gwiazdy”. Grzechem było nie skorzystać z ich propozycji…

Wisła okazała się dla Pana bardziej błogosławieństwem czy przekleństwem?
Myślę, że więcej mam pozytywnych wspomnień, choć nie zapominam o tym, co się stało później…

Super wspominam wygrany mecz z Groclinem Grodzisk Wielkopolski, z którym wówczas bezpośrednio rywalizowaliśmy o tytuł Mistrza Polski. Z wyniku 0:2 zdołaliśmy się podnieść i ostatecznie wygrać mecz. Chociaż gdyby „Zajączek” (Marcin Zając) strzelił na 0:3, to nie wiem czy też dalibyśmy radę (uśmiech). Mecz ten w pewnym stopniu swoją dramaturgią przypomina słynny pojedynek Legii Warszawa z Widzewem, który w ostatnich minutach meczu zdołał podnieść się z kolan… Zagrać w tego typu pojedynku to niesamowite przeżycie (uśmiech).

POLECAMY!

Czytaj inne artykuły autora --->

Bartosz Michalak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24