Janusz Mulawka, legendarny napastnik "Stalówki": Wpadłem w dół, w którym grzebałem się kilka lat [WYWIAD]

Bartosz Michalak
Były piłkarz m.in. Stali oraz Siarki zaliczył w swoim życiu ostry zakręt, z którego dzięki silnej woli wyszedł na prostą.
Były piłkarz m.in. Stali oraz Siarki zaliczył w swoim życiu ostry zakręt, z którego dzięki silnej woli wyszedł na prostą. Bartosz Michalak
Jako 17-latek zadebiutował w pierwszej drużynie "Stalówki", z którą wywalczył m.in. dwa awanse do dawnej 1. ligi. Co ciekawe na tym poziomie grał później także w barwach Siarki Tarnobrzeg rywalizując o miejsce w składzie z takimi graczami jak: Cezary Kucharski i Andrzej Kobylański. W swoim życiu pozasportowym zaliczył poważny zakręt, z którego, dzięki silnej woli, wyszedł na prostą.

Janusz Mulawka, legendarny napastnik Stali Stalowa Wola, w szczerej rozmowie opowiedział nam o swoim życiu.

Ostrzegam, że ta rozmowa może okazać się dla Pana nie do końca najprzyjemniejszą częścią dnia…
Na pewne tematy nie będę z tobą rozmawiał, ale myślę, że nie powinno być aż tak źle.

Zacznijmy od początku. Piłkarskie treningi zaczął Pan stosunkowo bardzo późno, bo dopiero w wieku 14 lat. Mimo to udało się Panu zostać jednym z najlepszych zawodników w historii Stali Stalowa Wola…
Pewnie nie wiesz, że od dziecka trenowałem lekkoatletykę (uśmiech). Dokładnie skok wzwyż. Poza tym to były inne czasy. Co można było robić po szkole? Grało się na podwórku w piłkę. Bez względu na pogodę, porę roku itp. Także ja miałem to szczęście, że treningi lekkoatletyczne regularnie łączyłem z grą w piłkę (uśmiech). Pamiętam, że w szkole podstawowej uczył mnie śp. mgr Piątek. Nie spotkałem dotychczas równie stanowczego człowieka. Zawsze mi powtarzał: „Mulawka, ty będziesz lekkoatletą!”. W pewnym jednak momencie postawiłem na piłkę nożną, którą po prostu pokochałem. Uwierz mi, że to nie była łatwa decyzja. Skok wzwyż wychodził mi bardzo poprawnie, a przede wszystkim musiałem poinformować o swojej decyzji magistra Piątka (uśmiech).

Domyślam się, że również w Pana przypadku decydujący wpływ na podjęcie takowej decyzji miał legendarny trener młodzieży w Stali, Rudolf Patkolo.
Rzecz jasna. To był niezwykły człowiek, którego zawsze będę wspominał bardzo ciepło. Człowiek, który nie tylko był dla młodych chłopaków trenerem, ale też, jak m.in. w moim przypadku, praktycznie ojcem… Nie mogę jednak nie wspomnieć o trenerze Płanecie. To też był dobry człowiek, który swoją pracę traktował niczym misję.

Pan w dzieciństwie wychowywał się bez ojca. Jak Pan myśli, jaki to miało wpływ na Pana życie?
Wydaje mi się, że bardzo duży, aczkolwiek ciężko jest teraz wyrokować jak potoczyłoby się moje życie, gdybym wychowywał się w normalnej rodzinie…

Mój problem polegał na tym, iż za młodu nie miał mnie kto nauczyć pokory. Życie na początku układało mi się bardzo dobrze. Wszystko przychodziło mi bardzo łatwo. Będąc nastolatkiem zacząłem zarabiać duże pieniądze. Przykładowo moja mama na jedną pensję jaką dostawałem w klubie musiała pracować grubo ponad pół roku. Sam rozumiesz, że łatwo było „odlecieć” i żyć beztrosko.

Nigdy nie potrafiłem oszczędzać pieniędzy. Nie miał mnie tego kto nauczyć, a jak już ktoś próbował, to zawsze miałem swoje zdanie. Byłem najmądrzejszy. Jak chciałem kupić sobie dziesiątą parę butów lub spodni w „Pewex’ie” to po prostu sobie je kupowałem. Jak zamarzył mi się nowy Fiat126p to sobie go kupiłem. I tak w kółko. To było swego rodzaju tzw. życie chwilą i realizowanie zachcianek, jakich nie mogłem spełniać w dzieciństwie…

Z jednej strony wspominam ten czas bardzo dobrze. Na boisku praktycznie wszystko mi wychodziło, w życiu prywatnym również. Z drugiej jednak strony wciąż żałuję, że nie zdecydowałem się na przenosiny do I-ligowego Zagłębia Lubin, które było mną poważnie zainteresowane. Być może moje życie potoczyłoby się inaczej…

Dlaczego się Pan nie zdecydował na przeprowadzkę do Lubina?
Poznałem tutaj bardzo fajną dziewczynę, która zresztą została później moją żoną. Poza tym Stalówka w drugiej połowie lat 80. stawała się coraz mocniejsza, bogatsza i wydawało mi się, że byłbym głupcem, gdybym to wszystko rzucił.

Jakiś czas temu Paweł Rybak w luźnej rozmowie ze mną wybrał Pana do najlepszej „jedenastki” w historii Stali. W jaki sposób przekonał Pan do siebie tzw. starszyznę, która w tamtych czasach nie każdego młokosa akceptowała?
Dałem się lubić. Miałem dystans do siebie i potrafiłem też delikatnie czasami żartować ze starszych zawodników. Oczywiście miałem do nich szacunek, ponieważ w innym wypadku do szatni już bym nie wszedł. Pewnie dlatego tacy piłkarze jak: Świętej Pamięci Henryk Wietecha czy Wojtek Niemiec patrzyli na mnie łagodnym wzrokiem (uśmiech). Swoje prawdziwe walory pokazywałem jednak na boisku. Na murawie zawsze czułem się najlepiej. Wierzyłem we własne możliwości, a piłka była dla mnie wszystkim!

W rundzie jesiennej sezonu 1992/93 został Pan piłkarzem I-ligowej Siarki. Jak do tego doszło?
Ze Stalą spadliśmy wówczas do II ligi. W klubie pojawił się trener Włodzimierz Gąsior, który z marszu kazał mi szukać sobie nowego klubu. Nie chciałem tego. Dobrze było mi w Stalówce, poza tym wciąż czułem się bardzo potrzebny tej drużynie. Przypadkowo dowiedziałem się jednak o zainteresowaniu moją osobą ze strony Świętej Pamięci trenera Janusza Gałka, który prowadził Siarkę. W krótkiej rozmowie powiedział mi, że mimo posiadania w zespole Kucharskiego i Kobylańskiego bardzo mu zależy, żebym trafił do Tarnobrzega. W ten sposób z klubu II-ligowego trafiłem do drużyny, która grała w I-lidze (uśmiech). Do Stalówki w ramach rozliczeń trafił natomiast Jacek Zieliński.

W Siarce nie grałem dużo. Raptem 8 meczów w rundzie, w których strzeliłem bodajże jedną bramkę w wyjazdowym meczu z Lechem Poznań. W pewnym jednak momencie zagrałem kilka spotkań z rzędu i znowu poczułem, że jestem w gazie (uśmiech).

Jak dzisiaj wygląda Pana życie?
Swoje życie poświęcam teraz przede wszystkim pracy, do której życie nauczyło mnie ogromnego szacunku. Pracuję w stalowowolskiej fabryce felg „Stahlschmidt”.

Dlaczego tego szacunku wcześniej Pan nie miał?
Bo w młodości życie nie nauczyło mnie pokory. Dlatego zawsze wydawało mi się, że np. jeśli rzucę pracę w jeden dzień, to za chwilę trafi mi się jakaś inna. W fabryce, w której dzisiaj pracuję, zatrudniłem się w 2002 roku. Nie było lekko, ale z tygodnia na tydzień coraz lepiej radziłem sobie w obsługiwaniu tych wszystkich maszyn. W pewnym momencie zdecydowałem, że za chlebem pojadę do Anglii. Tak też zrobiłem. Zwolniłem się z pracy i wyjechałem za granicę. Myślę, że to była z mojej strony trochę ucieczka…

Przed czym Pan uciekał?
W tamtym okresie trwała moja sprawa rozwodowa. Chciałem odciąć się od tego wszystkiego, zmienić środowisko. Następnie wyjechałem do Niemiec. Problem w tym, że zarówno w Anglii, jak również u naszych zachodnich sąsiadów nie zarobiłem kokosów. Wróciłem do Polski, w której czekały na mnie długi w wysokości około 30 tysięcy złotych na rzecz alimentów. To był początek najtrudniejszego okresu w moim życiu…

Jak Pan sobie z nim poradził?
Długo sobie z nim nie radziłem. Wpadłem w dół, w którym grzebałem się kilka lat. W pewnym momencie stałem się nawet bezdomnym. Alkohol był dla mnie swego rodzaju znieczulaczem bólu…

Udało mi się jednak podnieść, wygrzebać z tego bagna. Pomógł mi charakter, a także duma sportowca, które wręcz zmusiły mnie do podniesienia się z kolan! Pomógł mi kierownik Łukasz Dąbrowski, który w 2010 roku znów przyjął mnie do fabryki „Stahlschmidt”. Wyobraź sobie, że w ciągu niecałych dwóch lat spłaciłem wszystkie długi. Pracowałem po 16 godzin dziennie! Chciałem udowodnić, że nie zmarnuję szansy, którą ponownie mi dano! Myślę, że mi się to udało. Pamiętam jak kiedyś byłem bliski pozostania w pracy nieprzerwanie przez 24 godziny (uśmiech). Tak bardzo zależało mi na tym, żeby jak najszybciej stanąć na nogi pod względem finansowym…

Został Pan pracoholikiem?
Nie, po prostu miałem motywację, żeby pracować, a tym samym zarabiać jak najwięcej to możliwe. Na szczęście przełożeni mieli trochę więcej zdrowego rozsądku ode mnie i kategorycznie zabronili mi pracy przez cały dzień (uśmiech).

Można powiedzieć, że z tego zakrętu wyszedł już Pan na prostą?
Spokojnie można powiedzieć, że zmądrzałem. Nauczyłem się życia. Zrozumiałem, że nie wszystko będzie mi tak łatwo przychodzić, jak w trakcie gry w piłkę. Tak jak powiedziałem wcześniej: dzisiaj bardzo szanuję pracę, dzięki której spłaciłem wszystkie długi, dzięki której mogę dzisiaj patrzeć tylko w przyszłość. Czuję się potrzebny, a to jest dla mnie bardzo ważne.

Była jakaś osoba, która pomogła Panu w najtrudniejszych chwilach w życiu? Nie mam tu na myśli pomocy finansowej, ale takiej najzwyklejszej, nawet w postaci szczerej rozmowy.
Krzysiek Strzelec (były piłkarz Stali Stalowa Wola – red.) zawsze miał na mnie dobry wpływ. Zdarzało mi się z nim rozmawiać, ale powiem ci jedno. Z takich opresji człowiek musi chcieć wyjść sam! Co z tego jeśli codziennie dostawałbym po 20 tzw. telefonów wsparcia, jeśli w mojej głowie nie zrodziłaby się chęć swego rodzaju odrodzenia?

Domyślam się, że na temat Pańskiego małżeństwa raczej nie porozmawiamy…
Zdecydowanie nie. Temat ten kategorycznie uważam za zamknięty. Poczekaj chwilę, wyjdę tylko zapalić i zaraz wrócimy do rozmowy…

Sport okazał się dla Pana błogosławieństwem czy przekleństwem?
Ciężkie pytanie. Sport był moim całym życiem. Po skończeniu gry w piłkę nie bardzo wiedziałem, co zrobić ze swoim życiem. Dużo sportowców tak ma. Wielu nie potrafi sobie ułożyć tzw. życia po życiu… W moim przypadku to było tak, że coraz mniej rzeczy przychodziło tak łatwo jak dotychczas. Nie byłem do tego przyzwyczajony.

Zdecydowanie odciął się Pan od piłkarskiego środowiska w mieście…
Sztucznie mogę wytłumaczyć to brakiem wolnego czasu.

A prawdziwie?
Wszystko zaczęło się chyba, kiedy Stal w drugiej połowie lat 90. chciała mnie wziąć na… testy. „Pojedź na obóz, pokaż się z dobrej strony, to może podpiszemy z tobą umowę” – mniej więcej takie śpiewki mi wciskali. Honor nie pozwolił na takie traktowanie ze strony macierzystego klubu, dla którego na boisku zostawiłem bardzo dużo zdrowia. Zresztą działacze i trenerzy doskonale wiedzieli na co mnie było stać!

Jestem przekonany, że gdyby nie trener Gąsior, w Stalówce grałbym kilka lat dłużej. A tak? Powoli traciłem wiarę we własne „ja”. Większość czasu zacząłem spędzać w domu. Czułem, że nie byłem już w klubie nikomu potrzebny. To było dla mnie bardzo przykre… Jakiś czas grałem jeszcze w Stali Sanok, ale wówczas wiedziałem, że to co najlepsze w piłce już za mną…

Od tego momentu mój wstręt do piłki był coraz większy. Niby byłem na obchodach 70-lecia Stali, ale to nie był dla mnie dobry czas. W trakcie nie tak dawnego jubileuszu 75-lecia musiałem być w pracy. Pewnie jest to kolejna wymówka z mojej strony, bo równie dobrze mógłbym się z kimś zamienić na zmiany…

O czym Pan dzisiaj marzy?
Chciałbym ułożyć sobie życie na nowo. Wiem, że nie jestem już pierwszej młodości, ale to nie oznacza, że muszę żyć sam. Praca pracą, ale fajnie byłoby poukładać sobie jakoś czas również poza nią. Oczywiście nie mam w planach zakładania rodziny, a bardziej spotkanie osoby, z którą to moje życie znów byłoby w pełni szczęśliwe (uśmiech).

Janusz Mulawka (urodzony w 1964 roku w Stalowej Woli) - wychowanek Stali Stalowa Wola, z którą jako czołowy piłkarz m.in. dwukrotnie awansował do dawnej I ligi; były napastnik również Siarki Tarnobrzeg i Stali Stanok; w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce rozegrał w sumie 56 meczów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24