Wokół finału Ligi Mistrzów: Atletico wygrało na trybunach, przerwana konferencja Ancelottiego, Simeone vs Varane

Daniel Kawczyński z Lizbony
Simeone i spółka już byli w raju, już witali się z pucharem, aż w doliczonym czasie dopuścili do wyrównania szans. W dogrywce byli cieniem samych siebie i przegrali zasłużenie. Real pokazał wielką klasę, walczył do samego końca i nie mógł wymarzyć sobie piękniejszych okoliczności na spełnienie marzeń o "Decimie", czyli dziesiątym triumfie w Lidze Mistrzów.

Finał na Estadio da Luz dostarczył cały bagaż emocji. Mimo niezbyt miłego dla oka widowiska, nie mieliśmy na co narzekać. Była dramaturgia, był zwrot akcji, były kontrowersje. Radości piłkarzy Realu nie było widać końca. Uradowani przerwali konferencję Carlo Ancelottiego, by pokazać światu jak dzięki fenomenalnej atmosferze w szatni można odnieść sukces. Przegrane Atletico otrzymało burzę braw za udany sezon. Jak podkreśla Simeone, wcale nie ma nad czym płakać.

Na trybunach wygrało Atletico

Począwszy od piątku, Lizbona pełną parą żyła atmosferą finału Ligi Mistrzów. Najważniejsze ulice stolicy Portugalii zalał potok 120 tysięcy kibiców Realu i Atletico. Większość przyjechała bez biletów, część z nadzieją na zakup wejściówek na czarnym rynku, a część zupełnie bez zamiaru wejścia na stadion, ale oddania się w macki wielkiego, piłkarskiego święta.

Na Estadio da Luz, to przybysze spod znaku czystej bieli stanowili większość. Ich skupiska dostrzegaliśmy niemal w każdym punkcie widowni, oczywiście z wyjątkiem trybuny zarezerwowanej tylko dla Atletico. Ale tak naprawdę, dla biegających po boisku piłkarzy nie ma znaczenia suma przybyłych sympatyków, a to jakiej jakości wsparcie są w stanie zagwarantować.

I tu dominatorami okazali się „Los Colchoneros”. O ile na lizbońskich przecznicach nie emanowali niechęcią do lokalnego przeciwnika, podkreślając wielką radość z triumfu Madrytu (w końcu pierwsze derby w historii europejskich pucharów), tak na stadionie pękli, razem z piłkarzami dali się ponieść wojowniczemu duchowi rywalizacji. Luis Figo, legenda Realu Madryt pełniąca rolę ambasadora finału została zbombardowana serią głośnych, przenikliwych gwizdów, gdy tylko pojawiła się na murawie zaprezentować obiekt obsesji dwóch madryckich drużyn.

Dalej było już raczej kulturalnie. Z rozdartych gardeł ani na moment nie schodził intonowany hymn. - Atleti, Atleti, Atlético de Madrid – niosło się szumnie. Powody do radości rzeczywiście istniały. Może obraz meczu kompletnie nie zachwycał, ale zdobyte prowadzenie spychało wszystko inne na dalszy plan. Defensywny, mocno toporny, chaotyczny, pełen błędów i roztrzepania styl wcale nie dawał powodów do zmiany nastrojów. Sukces był po prostu za blisko. Oczywiście należało do końca udzielać niezbędnego wsparcia.

O takim poświęceniu i zaangażowaniu w doping, podopieczni Carlo Ancelottiego mogli tylko pomarzyć. Bardziej liczni wyznawcy królewskiego futbolu ewidentnie przegrywali kibicowską "wojnę". Po straconym golu, nie zdobyli się nawet na pojedynczy okrzyk, aby wspomóc ulubieńców w trudnych chwilach. Wyjątkowo podnieśli się z siedzeń, gdy murawę opuszczał beznadziejny tego dnia Karim Benzema. Wcale jednak nie nosili się z zamiarem podbudowania Francuza, czy podtrzymania zespołu na duchu. Palce w usta i salwa gwizdów, które z całym impetem dotarły w każdy zakątek Estadio da Luz. Pozostawiony sam sobie, bez pomocy kibiców Real, musiał samotnie walczyć o odrobienie strat.

Na ucieczkę spod topora pozwolił sobie w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Madristas dopiero wtedy na dobre się ożywili. Przywrócenie wiary w sukces wręcz zmuszało do oddania hołdu i popchnięcia gwiazdozbioru do odwrócenia sytuacji w dogrywce. Entuzjazm zawitał na nowo. Blask czerwieni roztaczały środki pirotechniczne, odpalane jeszcze kilkakrotnie przy okazji kolejnych bramek pogrążających Atletico.

W oczach fanów z Vicente Calderon było widać załamanie, ale nie rezygnację. W gruncie rzeczy zmowa milczenia trwała sporadycznymi momentami. Fatalna gra i tracone po kolei bramki nie zamykały ust. Wiara, że coś może się jeszcze nagle odwrócić trwała do samego końca. Nawet w sytuacji beznadziejnej, rozległ się tumult oklasków, podobnie zresztą jak po gwizdku kończącym walkę. Brawa bili nawet kibice Realu, a piłkarze wielkiego triumfatora ustawili szpaler na moment odbioru za dotarcie do decydującej konfrontacji.

Simeone vs Varane

Z nazwisk wszystkich wspieranych przez fanów Atletico, najczęściej niosło się nazwisko... trenera. „Cholo, Cholo, Cholo. Cholo Simeone”. Argentyński szkoleniowiec już teraz cieszy się mianem klubowej legendy. Jako piłkarz zaliczył dwa epizody na Vicente Calderon, z pierwszego wyniósł ostatniej aż do teraz mistrzostwo, wywalczone w okresie prezydentury kontrowersyjnego Jesusa Gila. Trzy lata temu wrócił ponownie, jako zupełnie anonimowy trener. Wywodzący się znikąd w światku szkoleniowców został specjalistą od cudów. Przeciętnych, sprowadzonych za małe pieniądze piłkarzy wyniósł do poziomu klasy światowej na miarę mistrzostwa Hiszpanii i finału Ligi Mistrzów.

Podziwiając z trybun wczorajszy finał nie mogliśmy oprzeć się pokusie podglądnięcia reakcji charyzmatycznego Argentyńczyka. Nie zawiedliśmy się. Podczas, gdy Carlo Ancelotti stał spokojnie, albo spokojnie obserwował poczynania z ławki, Simeone nie usiadł nawet na sekundę. Cały mecz obejrzał z pozycji stojącej, nie opuszczał podopiecznych nawet na sekundę. Biegał, gestykulował, pokrzykiwał, instruował, na każde sporne wydarzenie odpowiadał emocjonalnie. Stojący w pobliżu sędzia techniczny o wytchnieniu mógł pomarzyć. „El Cholo” nie panował nad swoim ciałem, co rusz przekraczał wyznaczoną linię. Chyba najchętniej założyłby koszulkę, dołączył do podopiecznych i pomógł dokonać sensacji. Kiedy zbliżał się koniec regulaminowego czasu, podszedł i zaczął wskazywać w kierunku kibiców. Chciał, żeby jeszcze nie świętowali żeby do końca dopingowali zespół. Tak, jakby przeczuwał, że jeszcze może się wydarzyć coś niedobrego...

Simeone totalnie stracił równowagę w ostatniej minucie doliczonego czasu. Nie chodziło bynajmniej o dramatycznie przegrany finał, ale żenujące zachowanie Raphaela Varane'a. Po bramce na 4:1, młody Francuz ostentacyjnie kopnął piłkę w „El Cholo”, który w afekcie natychmiastowo wkroczył na murawę celem wyrównania rachunków. W biegu przemierzył chyba połowę placu gry. W końcu uspokojony przez podopiecznych i sędziego ostudził głowę. Za przerwanie spotkania został odesłany na trybuny, co jednak w tym momencie nie miało znaczenia. Nie minęło bowiem parę sekund, a arbiter zakończył spotkanie.

Komentując wydarzenie, na ogół niepokorny „El Cholo”, tym razem posypywał głowę popiołem: -Raphael jest młody i zachował się niewłaściwie, ale osobiście powinienem zachować spokój. Moja impulsywna reakcja była zupełnie niepotrzebna. Jedyne co chciałem zrobić to wytłumaczyć mu, że nie powinien tak robić – tłumaczył się dziennikarzom Simeone.

-Wykonał brzydki gest. Wygrywać też trzeba umieć – wtórował Gabi.

Na sali konferencyjnej, przegranego Simeone powitały gromkie brawa. Rzadko zdarza się, by wejście pokonanego trenera napotykało na tak pozytywną reakcję. Sam zainteresowany wcale nie był smutny z powodu niekorzystnego rezultatu. -Jestem bardzo spokojny, nie rozpaczam. Jak to w życiu dostaliśmy lekcję, z której musimy wyciągnąć wnioski. Zabrakło tak naprawdę jednej połowy – powiedział.

Na te słowa trzeba przytaknąć. Mało kto śmiał przecież typować Atletico jako finalistę Ligi Mistrzów oraz separatysty, który przerwie duopol Realu i Barcelony, obejmując najwyższy tron krajowego podwórka.

W podobnym tonie wypowiadali się jego podopieczni. Oczywiście nie kryli rozgoryczenia z wypuszczonego z rąk sukcesu, ale nie wyglądali na specjalnie zmartwionych. Większość wolała jednak odpuścić pomeczowe rozmowy z dziennikarzami. To dosyć wymowne.

„Como no te voy a quere”

Zgoła odmienne nastroje panowały w szatni Realu. Obsesyjnie upragniona decima przeszła do rzeczywistości. Radości nie było końca. Wielkim wygranym mógł czuć się Carlo Ancelotti, który zapanował nad chaosem wytworzonym przez Jose Mourinho, prowadząc Real do pierwszego od 2002 roku, triumfu w Lidze Mistrzów. Nikt nie wypomni mu przegranej ligi z Atletico i Barceloną.

Rozpromieniony sukcesem włoski szkoleniowiec wyszedł do dziennikarzy z uśmiechem na ustach. Już miał zacząć odpowiadać udzielać odpowiedzi, gdy na salę wdarli się: Marcelo, Sergio Ramos, Luka Modrić, Alvaro Morata, Pepe, Isco i Sami Khedira. Momentalnie, podskakując zaśpiewali przyśpiewką: „Como no te voy a quere”. Opiewając triumf, przy okazji rozlali butelkę wody.

Ancelotti nie pozostał bierny. Śpiewał razem z nimi, postukując w stół, a na końcu został... pocałowany w głowę przez Ramosa i Pepe. Cała sala zareagowała z dużym uśmiechem. - Tego na pewno nie mieliśmy w planach. Można powtórzyć pytanie – zareagował pozytywnie zaskoczony Ancelotti.

- Ofiarowaliśmy naszym kibicom wiele szczęścia i radości. My czujemy to samo. Jesteśmy szczęśliwi - cieszył się.

Piłkarze Realu najchętniej przesiedzieliby w szatni całą noc. W przeciwieństwie do Atletico, które natychmiast udało się do hotelu, triumfatorzy Ligi Mistrzów długo kazali na siebie czekać dziennikarzom. W międzyczasie, z tunelu prowadzącego do wyjścia rozlegały się triumfalne śpiewy, a na portalach społecznościowych pojawiały się zdjęcia triumfujących madristas. Zniecierpliwionych żurnalistów ostudziło wyjście... Iriny Shayk, partnerki Cristiano Ronaldo, która opiewała powodzenie ukochanego.

„Sergio, uratowałeś mi życie”

Największy farciarz finału? Bez dwóch zdań Iker Casillas. Golkiper „Królewskich” jako jedyny w zespole pamiętał ostatni triumf w Lidze Mistrzów. Na historyczną „Decimę” czekał długie, czternaście lat. W ostatnim roku kadencji Jose Mourinho zdążył nawet stracić miejsce między słupkami, ale po przyjściu Ancelottiego doczekał się rehabilitacji jako podstawowy bramkarz Ligi Mistrzów.

Niewiele jednak brakowało, aby legendarny „El Santo” swoją nieprzemyślaną decyzję zaprzepaścił nadzieje na urzeczywistnienie snu pod tytułem „Decima”. W 36. minucie niepotrzebnie wyszedł bramki i źle obliczył tor lotu piłki po dośrodkowaniu Tiago. Za karę Real stracił bramkę, po tym jak Diego Godin odnalazł się w zamieszaniu i głową przelobował legendarnego bramkarza.

Przez całą drugą połowę Real naciskał, ale mimo sytuacji, nie potrafił zdobyć bramki. Coraz bardziej prawdopodobne wydawało się, że faworyzowani „Blancos przegrają ból o decimę przez błąd największej legendy. Na szczęście dla Casillasa, z ratunkiem przybył Sergio Ramos. Stoper reprezentacji Hiszpanii rozgrywa jeden z najlepszych sezonów w karierze. Zasłynął przede wszystkim jako specjalista od goli ważnych. To właśnie stoper reprezentacji Hiszpanii strzelił dwie bramki w pamiętnym rewanżu z Bayernem w półfinale (4:0).

Tak jak na Allianz Arenie przesądził o awansie do finału, tak na Estadio da Luz uratował od porażki, a Casillasa od ostracyzmu. W ostatniej minucie doliczonego czasu głową wpakował piłkę do bramki po dośrodkowaniu Luki Modricia. Było 1:1, Real wrócił z piekła do czyśćca. Mógł jeszcze odkupić swoje winy. - Sergio, uratowałeś mi życie – wyznał Casillas, bohaterowi ostatniej akcji w regulaminowym czasie.

- To zdecydowanie najważniejsza bramka, jaką kiedykolwiek zdobyłem. Nie potrafię wytłumaczyć co czuję. Na pewno dużą radość i zadowolenie, bo uszczęśliwiłem wszystkich kibiców Realu, kolegów, moją rodzinę. Oni wszyscy w nas wierzyli, a my daliśmy im radość – radował się Ramos w rozmowach z dziennikarzami.

- La Decima? To lepsze niż wygrana Mundialu! - wyraził Casillas.

Gdyby nie gol Ramosa i puchar w rękach Atletico, wina za klęskę spadłaby na dwóch antybohaterów. Obok Casillasa, można się przyczepić do postawy Garetha Bale'a. Sprowadzony latem z Tottenhamu za 100 milionów Euro Walijczyk zmarnował w podstawowym czasie dwie dwu stuprocentowe sytuacje. Za to w dogrywce dał gola na wagę prowadzenia. - Starałem się jak mogłem. Nie przyszedłem do Realu grać dla pieniędzy. Jeśli dostawałbym pensa miesięcznie, nic by się nie zmieniło. Grałbym tak samo - żartował jeden z bohaterów sobotniej nocy.

Cegiełkę do wygranej w postaci strzału z 17 metrów dołożył Marcelo. Brazylijczyk rozpoczął mecz na ławce rezerwowych. Już od pewnego czasu ustępował miejsca Fabio Coentrao w Lidze Mistrzów. Tymczasem w sobotnim finale udowodnił, że warto na niego stawiać. Zdjęcie Portugalczyka w 59. minucie było jedną z najlepszych decyzji Ancelottiego w tym finale. - Dla mnie, gol w finale to coś niesamowitego. Już nie mogę doczekać się fety – mówił zadowolony Brazylijczyk.

Szczęśliwa Lizbona

Dla Cristiano Ronaldo i Angela Di Marii wygrana Ligi Mistrzów to rzecz szczególna z całej masy powodów. Obaj znają Lizbonę jak własną kieszeń. To właśnie w stolicy Portugalii weszli do wielkiej europejskiej piłki. W sobotę wrócili na stare śmieci po najcenniejszy puchar w klubowej karierze.

Młodego CR 7, dobrze pamiętają sympatycy Sportingu Lizbona. Najlepszy piłkarz świata postawił w finale kropkę nad „i”. W ostatniej minucie dogrywki, perfekcyjnie wykorzystał rzut karny, w sytuacji, kiedy sam był poszkodowany. Golem numer 17 przypieczętował sobie tytuł najlepszego strzelca ligi Mistrzów. Do tego jeszcze Złota Piłka, tytuł Najlepszego Piłkarza Świata, Pichichi... Czego chcieć więcej? - Wygraliśmy, bo byliśmy lepszą drużyną. Dla mnie i dla Realu to sezon jak z bajki - skomentował popularny „CR 7”.

Jeszcze bardziej z powrotu do Lizbony cieszy się Angel Di Maria. Zanim trafił do Realu, przez kilka sezonów dzielnie bronił barw Benfici. Teraz wrócił na Estadio da Luz i wygrał Ligę Mistrzów. Sam zagrał niesamowicie heroicznie. Radził sobie na skrzydle, nie bał się podejmować ryzyka. Bez respektu porywał się na dynamiczne rajdy lewą stroną boiska, ośmieszając dużo wolniejszych obrońców Atletico. Przebojowy Argentyńczyk miał swój udział przy golu na 2:1, kiedy przeprowadził świetną indywidualną akcję zakończoną strzałem. Thibaut Courtouis zdołał odbić futbolówkę, ale w pobliżu czyhał już Gareth Bale. Za niezwykle udany występ, argentyński skrzydłowy został wybrany najlepszym piłkarzem meczu.

- Jeśli to sen, to mnie obudźcie. Na Estadio da Luz czuję się jak w domu. Wygrać w Ligę Mistrzów tak ważnym dla mnie miejscu, to coś niebywałego. Mojej radości nie da się opisać.

Swoją drogą, w triumfie „Królewskich „ jest pewien paradoks. Trzecia drużyna Hiszpanii, druga Madrytu została najlepszą Europy!

Końskie łożysko wielką bujdą

Zejście Diego Costy w pierwszym kwadransie meczu z Barceloną zwiastowało jedno – główne żądło Atletico nie zagra w wielkim finale. Mimo przesądzonego losu niewiele wskazywało, żeby Brazylijczyk z hiszpańskim paszportem wyszedł na murawę Estadio Da Luz. Jakże wielkie było więc zdziwienie, gdy dwa dni przed finałem zaczął trenować na pełnych obrotach. Jeszcze bardziej otwieraliśmy usta po przeczytaniu nazwiska „Diego Costa” na kartce z wyjściowymi składami. Prędzej spodziewaliśmy się, że wróci Arda Turan, tymczasem nie zasiadł nawet na ławce. Jak głosiła rozpowszechniana w mediach legenda, napastnik Atletico tak bardzo chciał wystąpić w finale, że poleciał na rehabilitację do Belgradu, gdzie lekarka Marijana Kovacević leczy urazy maścią z... końskiego łożyska.

Umiejętności serbskiej lekarki zakwestionował sobotni finał. Niebędący w pełni sił Costa wytrzymał raptem 9 minut, a Simeone znów przedwcześnie musiał dokonać pierwszej zmiany. Im dalej końca meczu, tym jego wybrańców coraz częściej zaczęły dopadać skurcze. Nadludzki wysiłek i brak możliwości dokonania zmiany we właściwym momencie, która mogła wnieść świeżość, również nie pozostały bez oddźwięku na końcowym rezultacie. -Wystawienie Costy było błędem, moim błędem. Nie powinniśmy tego robić. Biorę winę na siebie – odniósł się do sytuacji Simeone.

Z Lizbony: Daniel Kawczyński

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gol24.pl Gol 24